Wspinaczkę na wulkan Acatenango zaplanowaliśmy jako jeden z highlightów naszej podróży. Kiedy jeszcze w Polsce przygotowywaliśmy wstępny plan wyprawy i czytaliśmy o miejscach, które warto zobaczyć w Gwatemali, już wiedzieliśmy, że wejście na Acatenango będzie obowiązkowym punktem na naszej gwatemalskiej to-do liście!
Nieaktywny wulkan i jednocześnie trzeci najwyższy szczyt Ameryki Środkowej, na którym prawie każdej nocy można z namiotu rozbitego na wysokości 3600 metrów oglądać lawę wyrzucaną z hukiem w powietrze z krateru sąsiedniego wulkanu Fuego?! Od razu wyglądało nam to na jedną z najciekawszych rzeczy, jakie w życiu zrobimy! I teraz, dzień po powrocie, możemy na świeżo potwierdzić, że wspinaczka na Acatenango zdecydowanie była jedną z najbardziej niesamowitych rzeczy, jakich doświadczyliśmy! Ale nie spodziewaliśmy się jednocześnie jednego – że dotarcie na szczyt będzie aż tak wyczerpujące ;)
Trekking na Acatenango – jak to wygląda?
Wszystko zaczęło się o 7.30 rano, kiedy podjechał po nas bus organizatora wyprawy. Zatrzymując się w różnych punktach miasta, zgarnęliśmy pozostałych uczestników: Irlandczyka, dwoje Niemców, czworo Włochów i grupę Australijczyków, którzy byli najliczniejsi wśród 17 uczestników naszej wyprawy. W siedzibie firmy uzupełniliśmy sprzęt: każdy chwycił grubą kurtkę, pakunek z prowiantem i kij do podpórki na szlaku (bardzo się przydaje!). W oldschoolowych, trochę za dużych kurtkach wszyscy bardziej przypominaliśmy ekipę hipsterów szykującą się na koncert jakiegoś ultra-niszowego zespołu, niż grupę gotową na wspinaczkę na wulkan ;)
Jeszcze tylko szybkie poznanie naszych przewodników – Augusto, Wilsona i Briana – i rozpoczęliśmy trekking. Już na początku okazało się, że łatwo nie będzie. Ścieżka prowadziła stromo pod górę, a stopy zapadały się w sypkim żwirze. Plecaki, pełne ciepłych ubrań i butelek wody, z każdym kolejnym krokiem wydawały nam się coraz cięższe. Mimo to, start mieliśmy niezły – do pierwszego przystanku doszliśmy spoceni, ale jeszcze ze sporym zapasem sił i entuzjazmu. Po drodze minęliśmy grupę, która właśnie schodziła z góry – z podejrzanymi uśmiechami na twarzach życzyli nam “good luck!”.
Kolejne odcinki były już coraz cięższe. Mięśnie nóg dawały o sobie znać przy każdym kroku, a przez to, że szliśmy gęsiego po wąskiej ścieżce, ciężko było przystanąć, nie blokując innych. Marsz w grupie jednak motywuje, nikt nie chciał zatrzymywać całej kolumny, więc dzielnie szliśmy dalej, dodając sobie energii snickersami.
Plecaki stawały się prawdziwym przekleństwem, dodatkowe kilogramy utrudniały każdy krok. Na szczęście, zawsze kilkanaście minut po tym, jak już myśleliśmy, że nie przejdziemy ani metra dalej, czekał nas postój. Ciężko opisać, ile ulgi i radości sprawiała nam wtedy drewniana ławka albo leżący pień i zrzucenie z ramion ciężkiego plecaka! Ryż z kurczakiem i warzywami, który zjedliśmy jako obiad na jednym z dłuższych przystanków, zniknął nam z plastikowych pojemników w dwie minuty ;)
Po lunchu było już naprawdę ciężko. Byliśmy znacznie wyżej, co widać było po roślinności – zamiast gęstego lasu wokół nas były teraz krzaki i pojedyncze drzewa. Wysokość czuliśmy też przy oddychaniu, bo nabierając powietrza mieliśmy wrażenie, że nie jesteśmy w stanie wziąć pełnego oddechu. Augusto, z którym chwilę rozmawialiśmy, tłumaczył nam, że musimy się trzymać szybkiego tempa, żeby dojść do obozu przed ulewą. Przez większość drogi nie rozmawialiśmy w ogóle, żeby nie utrudniać sobie oddychania, i tylko jak w transie patrzyliśmy na stopy osoby przed sobą, raz na jakiś czas podziwiając otaczającą nas przyrodę.
Wykrzykiwane przez przewodników słowa Vamos chicos! (Idziemy!) po ostatnim przystanku zabrzmiały jak wyrok ;) Końcowy odcinek drogi był trochę łagodniejszy od poprzednich, ale i tak trudny do przejścia. Po kilku godzinach wspinaczki byliśmy kompletnie wykończeni i siły dodawała nam już tylko myśl o tym, co czeka nas na górze. Biorąc pod uwagę, że raczej staramy się dbać o formę, a podczas ostatnich tygodni zrobiliśmy kilka mniejszych trekkingów, nie spodziewaliśmy się, że wejście na Acatenango będzie dla nas aż tak wyczerpujące. Ostatnie kilkaset metrów szliśmy ledwo oddychając i ciężko włócząc nogami, zatrzymując się po każdym bardziej stromym podejściu. Kiedy w końcu usłyszeliśmy okrzyki radości dochodzące z góry i zobaczyliśmy kilka metrów wyżej porozstawiane namioty, czuliśmy się ledwo żywi ale i pełni satysfakcji! Przewodnicy na powitanie przybili wszystkim piątki ze słowami Bienvenidos! (Witamy!)
Obóz był świetnie przygotowany. Ledwo przyszliśmy, a przewodnicy już zaczęli rozpalać ognisko, przy którym zebrali się szczęśliwi uczestnicy wyprawy. Po krótkiej wymianie wrażeń z cichego, pięciogodzinnego marszu, kolejne kilkadziesiąt minut wszyscy spędzili w swoich dwu lub trzyosobowych namiotach, zbierając siły na dalszą część emocji. Wszystkie namioty miały wejścia skierowane w stronę wulkanu Fuego, który niestety przez cały czas był schowany za gęstą mgłą i chmurami. Nic nie było widać, aż zaczęliśmy się martwić, że żadnej erupcji nie zobaczymy…
Kolejnym bardzo wyczekiwanym punktem była ciepła kolacja :) Fasola, tortilla, puree ziemniaczane i makaron nigdy nie smakowały tak dobrze! Na deser gorąca czekolada, pianki marshmallows i… nagłe okrzyki ludzi – w trakcie kolacji chmury się przerzedziły i zobaczyliśmy czarne kłęby dymu wydobywające się z krateru! Szybko zaczęło się ściemniać i naszym oczom ukazały się pierwsze wybuchy lawy – przy każdym z nich szybko chwytaliśmy aparat, jeszcze nie wiedząc, że będą nam towarzyszyć przez większą część nocy.
Wulkan wybuchał co kilkanaście minut, ale w większości były to niewielkie erupcje. Dopiero późnym wieczorem Fuego się rozkręcił i pokazał swoją moc! To, co zobaczyliśmy, było dla nas najbardziej niesamowitym widokiem w Gwatemali: wybuchający Fuego wyrzucał masy lawy na wiele metrów w górę, a ściekająca lawa oświetlała zbocza wulkanu.
Nocą na Acatenango robi się naprawdę zimno – półtora roku temu, po nagłej fali mrozu, z wyziębienia zmarło tu sześcioro turystów. My spaliśmy w kilku warstwach ubrań, czapkach, rękawiczkach oraz śpiworach i nadal było chłodno, ale byliśmy tak bardzo podekscytowani wybuchami Fuego, że wejście do namiotu zostawiliśmy otwarte. Noc spędziliśmy na zmianę siedząc i leżąc opatuleni w namiocie i podziwiając wybuchy, raz na jakiś czas starając się zmrużyć oczy i chociaż na trochę przysnąć. Wulkan jednak co chwile nas budził głośnymi erupcjami, po których zrywaliśmy się jak poparzeni (i dobrze, bo widok był wspaniały!). Na 3:45 w nocy zaplanowana była kolejna pobudka – czas ruszać na szczyt, aby zdążyć na wschód słońca!
Myśleliśmy, że bez plecaków 1,5-godzinny trekking na szczyt będzie znacznie lżejszy. Nic z tego! Oświetlona czołówkami, stroma droga pod górę po sypkim żwirze była trudna i męcząca, ale widok wynagrodził nam cały trud :) Oprócz Fuego, który regularnie o sobie przypominał, widać było coraz jaśniejsze od wschodzącego słońca niebo i zarysy wulkanów Agua i Pacaya. Podobno ze szczytu widać nawet Pacyfik, ale my aż tak dobrej widoczności nie mieliśmy. W każdym razie widok był niesamowity, a oglądanie wschodu słońca na prawie 4000m po ciężkiej wspinaczce poprzedniego dnia i z aktywnym wulkanem przed sobą to coś, czego się nie da zapomnieć!
Trekking na Acatenango – jak go zorganizować?
Po sporym researchu my zdecydowaliśmy się wejść na wulkan z firmą Gilmera Soy i możemy ją bardzo polecić. Mieliśmy świetnych przewodników, a organizacyjnie wszystko było na bardzo wysokim poziomie: punktualny transport, możliwość wypożyczenia sprzętu (plecaki i kurtki za darmo, pozostałe rzeczy za dopłatą), nie trzeba wnosić na górę namiotów (mają stale rozstawiony obóz z dwu i trzyosobowymi namiotami). Nasza grupa co prawda mała nie była (17 osób), ale na każde 7 osób przypada jeden przewodnik. Z Gilmerem najprościej się skontaktować przez Whatsappa: +50241692292 albo przez maila: info@soytours.com. Za całość płaciliśmy po 350 quetzales (174 zł) plus opłata lokalna za wejście na wulkan: 50 quetzales (25 zł).
Wejście na własną rękę teoretycznie też jest możliwe, ale my byśmy tą opcję odradzali – ze względu na bezpieczeństwo (zdarzały się napady na turystów) oraz dlatego, że wejście jest ciężkie, więc lepiej się nie zgubić i nie nadrabiać drogi, szczególnie po zmroku.
Acatenango – co zabrać ze sobą?
Spakujcie tylko najpotrzebniejsze rzeczy, bo podczas wspinaczki każdy kilogram wydaje się być kilka razy cięższy! Buty trekkingowe bardzo nam się przydały i nie żałujemy, że je zabraliśmy, mimo, że wozimy ze sobą przez 2,5 miesiąca. Niektórzy szli w sneakersach, da się, ale podczas zejścia mieli problemy z wpadającymi do butów kamieniami – zejście polega na ześlizgiwaniu się i zapadaniu w żwirze po kostki. Nie popełnijcie też naszego błędu i dopytajcie się o porcje jedzenia. My naczytaliśmy się na blogach, że jedzenia jest zdecydowanie za mało i należy zabrać też własne. Oprócz snickersów wzięliśmy też chleb, masło orzechowe, zupki chińskie, batony musli oraz czekoladę i większość przynieśliśmy z powrotem. Jedzenia u Gilmera Soya jest wystarczająco, więc oprócz kilku batonów podczas trekkingu nie będziecie potrzebować nic więcej. W razie czego, na niektórych postojach sprzedają także ciepłe napoje, zupki chińskie i inne przekąski.
Check-lista na trekking na Acatenango:
Napoje i prowiant:
- 3 litry wody i butelka powerade na osobę
- kaloryczne przekąski, np. kilka snickersów
- Element listy
Ubrania i buty:
- buty trekkingowe (najlepiej wodoodporne)
- ponczo przeciwdeszczowe
- czapka i rękawiczki
- 2x koszulka oddychająca
- longsleevy
- bluza (najlepiej polarowa)
- kurtka puchowa (my wypożyczyliśmy grubą kurtkę od organizatora)
- okulary przeciwsłoneczne
Elektronika:
- latarka czołówka
- aparat fotograficzny / kamera gopro
- statyw
- powerbank (jeśli robicie zdjęcia telefonem)
Leki i kosmetyki:
- tabletki przeciwbólowe
- ew. tabletki przeciw nudnościom (tabletki przeciw chorobie lokomocyjnej)
- plastry
- chusteczki higieniczne / papier toaletowy
- krem z filtrem UV
2 komentarze
Wybieramy się w listopadzie do Gwatemali o Belize Chcielibyśmy tez zobaczyć Nikaraguę. Mamy pytanie czy jest tam w miarę bezpiecznie Czy będziemy mogli swobodnie sami zwiedzać te kraje czy będziemy mogli spokojnie używać lustrzanki czy wieczorami będziemy zzdani tylko na siedzenie w hotelu czy bez znajomosci hiszpańskiego da się przemieszczać. Z góry dziękujemy za pomoc
O Nikaragui nie możemy wiele powiedzieć, za to o Belize i Gwatemali jak najbardziej :) Spędziliśmy w każdym po dwa tygodnie i nie mieliśmy żadnej nieprzyjemnej sytuacji. W miejscach turystycznych (np. Antigua w Gwatemali albo Caye Caulker w Belize) chodziliśmy najczęściej z aparatem na szyi a w miejscach, które wyglądały mniej turystycznie go chowaliśmy. Po ciemku trzymaliśmy się raczej „sprawdzonych”, centralnych części miasta. Ogólnie – zachowując się rozsądnie i nie kusząc losu w obu krajach czuliśmy sie jak najbardziej bezpiecznie. Słyszeliśmy, że Belize City i Guatemala City mogą być bardziej niebezpieczne – w pierwszym spędziliśmy dosłownie godzinę, przesiadając się z promu na autobus, a drugie widzieliśmy tylko z okna busa. Żadne z tych miast nie jest zresztą szczególnie atrakcyjne do zwiedzania, więc można je odpuścić i to byśmy polecali zrobić. Co do języków – w Belize nie ma problemu, bo angielski jest tam głównym językiem :) W Gwatemali może być gorzej (my tam z miejscowymi rozmawialiśmy tylko po hiszpańsku), ale transport między miastami to w dużej części mikrobusy organizowane przez miejscowe biura podróży, gdzie raczej jakoś tam po angielsku będą mówić. Jeżeli będziecie mieli już wstępny plan podróży to dajcie znać, doradzimy Wam być może kilka rzeczy, które ułatwią podróż bez znajomości języka! Lada dzień pojawi się nasz nowy post o top 5 miejscach do zobaczenia w Gwatemali, zaglądajcie ;) Pozdrawiamy!